poniedziałek, 26 września 2011

Usiłuję zaliczyć...

Kilka dni temu Yenulka
pokazała na swoim blogu jak to się ażury dzierga. Podobno specjalnie dla mła! Ha!!
Wytłumaczyła to jasno i przystępnie.
Nie pozostało mi więc nic innego, jak przystąpić do dzieła i odrobić zadaną pracę domową.
Na druty powędrowała włóczka którą pokazywałam w błękitnym poście
Wprawdzie miało z niej powstać co innego, ale póki co nie mam jeszcze drutów na żyłce, więc co się ma moherek marnować ;-)
No i zaczęłam się mordować...
Zaliczyłam:
- 3 prucia
- 4 zwątpienia
- jedno krótkie uczucie lekkiego zadowolenia
Aby zaliczyć pracę należało zrobić 4 powtórzenia. Nadgorliwie zrobiłam 6.
I nie wpadłam w szał zachwytu...
Może jak się toto zblokuje i udrapuje, to zacznie wyglądać jak ażur.
Póki co mam poważne wątpliwości.
Dość gadania.
Oto moje wypociny:

Z założenia i planowania ma to być szal. Ale czy ja go skończę? Prędzej w ataku furii i bezsilności wezmę i spruję :-/
Wzór jest prosty i szybki. Trochę mi szkoda tak rezygnować. No ale kurcze!! To raczej nie TO!!
Wrrr!!
Mam pytanie do moich szacownych czytelniczek i komentatorek: robić ten ażur dalej czy dać se spokój? Jak Wy to oceniacie?

Dalej.
Żyłam ja sobie w błogim przekonaniu, że w domkowym RR mam czas do końca września. I się zdziwiłam...
Otóż niestety nie!
Do końca sierpnia!! Aż się nogi pode mną ugięły...
Opóźnienie w 6 domku będzie przeze mnie!
Nie ma co chować głowy w piasek i szukać usprawiedliwień. Że zarobiona, że kłopoty w pracy, że przetwory, że to, że tamto siamto i owamto, a do tego ciągle COŚ.
Pokręciłam terminy! To nie ulega wątpliwości.
Więc złapałam kanwę i trochę już mam:



No ale, żeby już tak całkiem się nie dołować na własnym blogu, pokażę coś, co mi się PODOBA i co robi się w zasadzie z zamkniętymi oczami:

Szal to będzie. Mójcionbędzie!! Cieplutki, mięciutki i taki kocykowaty :-))
Przynajmniej takie proste prawe/lewe mi wychodzą...

piątek, 23 września 2011

Siła sprawcza...

Słowa mają siłę sprawczą.
Czasami...
Czasem chlapnie się coś ot tak, w nerwach, w chwili słabości czy tak ogólnie i się bierze i spełnia...
Prawie zabiłam mojego męża...

A było to tak.

Mam w domu takie pomieszczenie, które nazywamy z racji mieszkającej tam chłodni "chłodnią" vel spiżarnią.
To drugie określenie jest bardziej adekwatne, bo stoją tam zapasy typu mąka, cukier, sól, słodycze, przetwory (ilości hurtowe), wody, soki, mleka przeróżne itp, itd. Czyli to, co się kupuje, bo to coś pod ręką w każdej chwili może krótko mówiąc "wyjść", a będzie pilnie potrzebne.
Jak wiadomo, w takim lokalu bałagan robi się po prostu SAM!
Cyklicznie mam napady na sprzątanie w różnych czeluściach domu. Tak więc co jakiś czas wpadam do chłodni i działam jak dobrze zaprogramowany robot.
Czyli po moim działaniu spiżarnia wygląda jakby przeleciał przez nią huragan, wysysając burdel...
Takiż też napad miałam pod koniec lipca tegoż roku.
Ale pohamowałam go w zarodku, ponieważ Chuda moja organizowała huczne, 21 urodziny.
Więc sensu sprzątania nie było, bo spiżarnia przemieniła się w podręczny magazyn wszystkiego. Nie tylko jedzenia, ale też serwetek, naczyń, sprzętu jednorazowego użytku, napojów, soków, wody, folii malarskiej (do ochrony wykładziny na drodze do WC) itp.
% były gdzie indziej ;-)
Tak więc jak już impreza się odbyła, przystąpiłam do działania.
Przeleciałam z prędkością światła po półkach, regałach i szafkach.
Wystarczyło jedynie wszystko poukładać, przejrzeć i nadać temu jakiś logiczny kształt, zaburzony od ostatniego napadu szału porządkowego pani domu.
Wywaliłam kilka przeterminowanych kisielków i ze dwa budynie.
Pomyłam półeczki, zrobiłam inwentaryzację i spoczęłam dumna i blada na laurach.
Jak zwykle efekt moich poczynań podziałał piorunująco na moją rodzinę.
Na ten przykład Chuda po wejściu do spiżarni o mało co nie powiedziała:
-Ups! Przepraszam! Pomyliłam domy!

I tak oto minęło coś koło dwóch, no może półtora miesiąca...

Mąż mój osobisty w ubiegłą niedzielę polazł sobie do spiżarni.
Po pewnym czasie wychodzi i mówi do mnie:
-Słuchaj. Mam pytanie.
Jak słysze taki wstęp, to mnie ciarki przelatują...
-Nooo??
-Bo ja tam miałem naszykowany biały barszczyk. Gdzie on jest?
-Eeee... Jaki barszczyk??
-W torebce. Winiar.
-No to jak miałeś, to zapewne tam jest.
-NO NIE MA!!!
-A skąd ja mam wiedzieć, gdzie jest?? Nie używam!
-OOOO TUUUU KŁADŁEM!!! TUUUU!!! I NIE MA!!!

No kurna - DRAMAT!!

-Szukaj więc - poradziłam życzliwie.
A w zamian za dobre serce usłyszałam oskarżycielskie:
-No bo ty tu sprzątałaś! I nie ma!!
-Człowieku! 2 miesiące temu sprzątałam! Jakim cudem mam pamiętać czy tam była twoja zupka! Zobacz sobie tam gdzie są przyprawy. Jak była, to tam ją z całą pewnością położyłam.
-NIE MA!!!
-A kiedy ty ją tam położyłeś?
Chwila ciszy i odpowiedź:
-3 miesiące temu!
-Taaa! No jasssne! Jakbym sprzątała 3 miesiące temu, to zupka by tam była od 4, nieprawdaż??

I tu padło oskarżenie:
-Bo ty mi ją złośliwie schowałaś, albo wyrzuciłaś!!
-Tak!!!! A poza tym po kryjomu trucizny ci do jedzenia dosypuję!!

Dla przypomnienia: to była niedziela...

Wtorek:
Godzina 15:40 - ślubny wraca z pracy. Szok! Tak wcześnie?? Zwykle zwija koło 17:30-18:00.
-Co tak wcześnie? Coś się stało?
-A bo jakoś źle się czuję...
-Przeziębiony jesteś? Wszyscy kichają i kaszlą. Pewnie coś złapałeś.
-Nieee... Strułem się czymś.

Nie wyraziłam współczucia, nie pożaliłam się...
Bo nie mogłam!
Bałam się, że ryknę histerycznym śmiechem...
Czarownica normalnie!! Sama siebie się przestraszyłam.

Pokornie zakupiłam mężowinie sucharki i delikatną bułeczkę na sponiewierany przewód pokarmowy...

Ps: dziś znaleźliśmy winowajcę: salceson.
Uffff! ;-DDD

środa, 21 września 2011

W błękicie i nie tylko

Dziś szybko i mało.
Jakiś czas temu zobaczyłam na blogu u Frasi czapkę
No fajna taka, że aż trzeba ją mieć!
Mimo, że się na drutach szczególnie nie umie robić.
Stękałam, jęczałam, rozumiałam tylko przecinki z opisu, ale w końcu się wzięłam i zabrałam za robotę.

Tym bardziej, że mam cudnego, błękitnego merynoska od Laury

Chłody nadciągają - nie ma to tamto! Dziecku mus czapkę zrobić!

No to zrobiłam.

PIERWSZĄ W MOIM ŻYCIU!! :-DDD

No dobra - wiem! Mało taka udana jest, ale nie od razu Kraków zbudowano! Od czegoś trzeba zacząć te bardziej skomplikowane struktury druciane!
Ani się podoba. I czeka na ziąb ;-)

Kolor niestety przekłamany :-/
W naturze jest przepiękny, głęboko błękitny.
Dokładnie taki jak kolor oczu małej właścicielki :-)


A ja puchnę z dumy podwójnie.
No bo nie dość, że ZROBIŁAM TEMI RĘCAMI, to do tego jeszcze weszłam w posiadanie markerów.
WŁASNORĘCZNIE ZROBIONYCH!!

Potrzeba chwili na mnie nacisnęła i wycisnęła ze mnie takie ło jak widać na fotce powyżej.
Są ciut za długie, ale to zamierzone działanie, bo mi diabeł ogonem przykrył srebrne zaciski.
Się znalazły ino złote. Więc jak diabeł ogon podniesie, to się te złote wymieni na srebrne i luzik ;-)

Również dzisiaj skończyłam bransoletkę.

Nic nadzwyczajnego - zwykły peyot, ale w sumie może być.

Poza tym weszłam w posiadanie baaaardzo apetycznych kłębuszków...

Z tej szarej będzie udziergane coś dla kogoś ;-)
No i zrobiłam ja próbkę.
I się załamałam!!
Długość robótki ma mieć 150 cm.
30 oczek = 12 cm.
Więc jak łatwo zauważyć gołym okiem muszę mieć na drucie dobrze ponad 300 oczek!!!
Ni hugo nie upchnę tego na zwykłych prostych drutach!
Musze, z naciskiem na MUSZĘ mieć druty na żyłce. O długości tak cirka ebałt 120 cm!!!
Już się widzę oczami duszy oplątaną rozpaczliwie w zwoje żyłki, nitki, a na końcu dynda Fredek...

Jako iż drutów rzeczonych nie posiadam póki co, złapałam się za zieleń.

Ona dla mnie jest!!
A przynajmniej tak mi się wydawało...
Machnęłam próbkę. Wyszło spoko i zaczęłam sobie działać...
Polazłam do Chudej pochwalić się dziecku, jaki to fajny kolorek mamunia na druty wrzuciła.
Co usłyszałam??
-O! SUPER!! Co mi robisz?
-SOBIE ROBIĘ!! Szal! BABCIOWATY!!
-Świetnie! Dzięki!
I tak oto apetyczna zieleninka poszybowała sobie w siną dal z ramion mych...
A skoro przy apetycznych rzeczach jesteśmy.
Zapraszam na Garkotłuka.
Jest kilka nowych przepisów.
Głównie na przetwory, ale i puszysta słodkość też się znajdzie ;-)

środa, 7 września 2011

Słaba płeć męska, czyli guz na pięcie...

Dzisiejszy wpis dedykuję wszystkim KOBIETOM, nie kobietkom!

Jechałam sobie spokojnie do domu. Samochodem własnym.
Przede mną jechał dostawczak. Stary jak świat!
Okna miałam otwarte, bo było gorąco i usłyszałam coś niepokojącego...
Jakiś taki mało miły dla ucha łomot...
-Co za cholera??? Gumę złapałam, czy co??
Puściłam kierownicę i nic. Samochód jedzie sobie dalej prosto, nie ściąga na żadną stronę.
-Eeee! To nie ja. To ten przede mną.

Jak wspomniałam leciwy mocno był. Karoseria łopotała mu na wietrze, a trzymał się w kupie dzięki opatrzności boskiej i resztkom lakieru.
I tak to w łomocie i klekocie dojechaliśmy sobie do ronda.
On skręcił w lewo, a ja pojechałam prosto.
Łomot nie ustał. Wręcz przeciwnie. Jakby nabrał mocy...
-Jasny gwint! To ja!
Zjechałam na pobocze, tuż obok stacji LPG.
Wyszłam z samochodu i poleciałam do tylnego prawego koła.
Boszszsz!!
Na feldze stałam!!
Zawał w toku!!
-No wiesz co!! Nie mogłaś poczekać?? Tylko 6 km do domu!!
Skonana całkowicie opona nie odpowiedziała, bo tchu nie miała.
Więc chcąc nie chcąc, wjechałam sobie na wstecznym na stację, bo w przeciwieństwie do pobocza była solidnie utwardzona.
A jakoś nie miałam ochoty na to, żeby mi podlewarowany samochód na ręce spadł...

Zmiana koła.
Nic nadzwyczajnego.
No może nie jest to moja codzienność, ale JA TO UMIEM!!! Dla sportu zmieniałam koła!
Ale zawsze obok miałam męskie ramię, które to ramię patrzyło jak ja to robię, z lekką pobłażliwością i zawsze jak coś mogło mnie wspomóc.
Ramienia nie miałam, więc zadzwoniłam do rzeczonego, czyli do taty.
Tata tak wychował jedynaczkę, że ma pewność, iż poradzi sobie ona w każdej "ekstremalnie mechanicznej" sytuacji.
-Tato ! Złapałam gumę. Tylna prawa. Zaciągnąć ręczny?
-Zaciągnij. A gdzie stoisz?
Opisałam.
-To w sumie dobrze. Z całą pewnością jest tam jakiś facet, to jak coś pomoże ci.
-No wiem. Mam zamiar szukać chętnego, tylko wolałam się upewnić co do ręcznego.

Kiedy wjeżdżałam na stację, widziałam dwóch osobników płci męskiej.
Jeden karmił swoje autko, a drugi był tym karmiącym.
Karmiący zniknął mi z oczu zamykając się w kanciapie, jak tylko wyciągnęłam artefakty do zmiany koła.
Niezrażona, poleciałam za nim i zapukałam grzecznie do drzwi.
Drzwi się uchyliły nieznacznie i w szparze zobaczyłam młodzieńca w wieku mniej więcej mojej Chudej. Tyle, że gabarytowo lata świetlne starszego od niej...
Oczami duszy ujrzałam, jak to młodzianek ten dzielny jedną ręką unosi moje chore autko, a drugą od niechcenia odkręca jedno i przykręca drugie koło...
Ach ta moja wyobraźnia!
Zawsze mija się z realem!!
-Słucham? - zapytał pyzaty.
-Czy może mi pan pomóc przy zmianie koła? Gumę złapałam i...
-NIE UMIEM! NIGDY TEGO NIE ROBIŁEM! NIE WIEM JAK! A w ogóle to ja zajęty jestem!
I trzask mi drzwiami przed nosem...
-Umiesz liczyć? Licz na siebie! - powtórzyłam sobie prawdę znaną od lat...

Zdjęłam kołpak, założyłam klucz na śrubę (jedną z pięciu) i...
O żesz!!
Zaparłam się całym swoim (hmmm umownym) ciężarem.
NIC! Ani drgnęło!
Zgłupiałam.
-A może ja w złą stronę kręcę??
W drugą - efekt podobny!
-Tato! W którą stronę do cholery mam kręcić?? W lewo??
-No w lewo... Zakręcasz w prawo, odkręcasz w lewo... A co? Nikt ci nie pomoże??
-No nie. Gostek nie umie i nie ma czasu. Chrzanię go! A śruby ani drgną!!
-Nogą musisz! Nie rękami!
-Ok. Czyli jak stoję dupą do przodu, to dupę mam z przodu?
Tata w lot zrozumiał skomplikowany tok myślenia swej podstarzałej latorośli i potwierdził.
I dodał jeszcze:
-Dasz sobie radę sama, ale może jednak podjadę do ciebie?
-Jak nie masz co robić, to dawaj!
Się rozłączyliśmy, a ja dalej działałam
-Czyli "z kopa". Phi! Teraz to lajtem poleci!
Nooooo...
Poleciałoby!
Gdyby to była na ten przykład zima.
Albo nieco chłodniejszy dzionek...
Miałabym buty posiadające ZELÓWKĘ, a nie zelóweczkę...
Obuta byłam w balerinki.
Cienizna górą, a dół umowny - aby tylko stopę od podłoża izolować.
Przykopałam solidnie w klucz...
Nic.
Przyłożyłam się mocniej!
Nic.
No może nie do końca, bo poczułam dość mocno opór materii...
-Uhhh! TY!!! Albo ty mnie, albo ja ciebie!!
Jeszcze raz.
I jeszcze!
Po piątym kopie prawie bosą stopą coś chrupnęło obiecująco.
-Jeszcze raz!!
Srrrrrrrrru!
POSZŁO!!!
VICTORIA!!
Jeszcze tylko 4 śrubki i jestem w domu!!
Tylko...
Druga śruba poszła łatwiej.
Przy drugiej podjechał samochód do tankowania.
Wysiadł pan kierowca.
-Cudownie - pomyślałam - zobaczy chudą facetkę szarpiącą się z oporną materia, to pewnie pomoże.
Ale że ja w cuda nie wierzę, nawiązałam z nim na wszelki wypadek tzw. kontakt wzrokowy i już otwierałam paszczę, żeby poprosić o pomoc przy odkręceniu śrub, gdy pan zrobił elegancki zwrot na pięcie i mogłam podziwiać jego plecy i tylne szwy na spodniach...
-Nie to nie... $@#%&*&^% sama **&&%$# sobie dam radę! &&^%$##@
Te znaczki to moje niekoniecznie cenzuralne myśli i życzenia pod adresem pana z plecami.

Znowu chrupnęło!
CUD!! Druga puściła!!
-No to trzecia!
Trzecia puściła, jak tankowany był kolejny samochód.
Tym razem, pan kolejny nie odwrócił się zadem, tylko rozbawiony do łez palcem mnie pokazywał temu pulchnemu z kanciapy.
-No i se patrz palancie &^%#%@(@)!!! Na zdrowie! *&%@!@#(@!!! - moje myśli dymiły mi uszami jak sądzę...

Chrup!!
Trzecia za mną!
-I co ćwoku! Napatrzyłeś się?? No to teraz czwarta!!
Palantunio radosny odjechał.
Czwarta była zaparta...
Bardzo.
Albo ja już nie miałam siły przekonywania.
Po sześciu próbach oparłam się bezsilnie o samochód, a prawą nogę usiłowałam wepchnąć sobie do kieszeni dżinsów.
Tak sobie głupio pomyślałam, że może mniej będzie boleć...
Popadłam w ponure zamyślenie...
-Przecież wiem, że Barbie to ja nie jestem, ale do cholery nie wyglądam chyba jak troglodyta?? Ani kulomiot!! A jak się bezsilnie szarpię z oporną materią klucza nasadowego tzn, że słabo-silna jestem i płci de facto mocniejszej wypadałoby przynajmniej zapytać, czy by nie pomóc!! Ale czego ja oczekuję od istot, które rozróżniają tylko 16 kolorów???
Z furią jeszcze raz przykopałam w klucz...
Powiem wam, że sporo gwiazd zobaczyłam mimo południa, bo mi się noga ześlizgnęła i trafiłam kostką w uchwyt klucza...
W tym właśnie momencie zmaterializował się przede mną wspomniany już wcześniej młodzieniec nie mający czasu i umiejętności.
-Eeee... Tego... Bo ja nigdy tego nie robiłem... I eeee tegoo... Musiałem raporty wypełnić... I eee... Pani mi powie jak to się robi?

Ja pierdziu!!
Mam rozprawiczać równolatka mojej córki???
W sumie... Czemu nie...
-Ja to umiem. Tylko nie mogę pokonać śrub. przykręcone są pneumatycznie. Ręcznie trudno jest odkręcić. Trzy poluzowałam. Dwie mnie zabiły.
Młodzian zabrał się ochoczo do dzieła.
Ręcznie.
-Nie rękami! Nie da pan rady! - powiedziałam, kiedy to sapał szarpiąc się z kluczem.
-A jak?
-Z kopa!
Kopnął.
Nic.
-Z życiem!
Łubudu! Poszło!!
Piątą poszła szybko.
W międzyczasie nadjechał mój tata.
-Widzę, że pomoc już ci nie potrzebna? Ktoś się znalazł?
Zanim zdążyłam otworzyć paszczę, adept mechaniki pojazdowej zaczął się usprawiedliwiać:\
-Bo wie pan! Ja nie umiem! Pierwszy raz to robię! A pani mi powiedziała jak! I raporty pisałem! Ale się odkręciło!
Uśmiechnęliśmy się do siebie z tatą.
Faktycznie - chłopak robił TO pierwszy raz.
To widać było po jego dalszych wyczynach.
Śruby wprawdzie poluzował, ale z niezrozumiałych dla mnie powodów chciał je na ten tychmiast odkręcić i ściągnąć koło.
-Moment! Muszę go podlewarować!
Szybciutko samochodzik stracił kontakt z podłożem, a chłopię zaczęło dalej operować kluczem.
Klucz też chyba miał pierwszy raz w rękach...
Rozpacz!
Ale dał radę!
Zapas osadził na miejscu i ramię w ramię zaczęliśmy wkręcać śruby.
Potem dałam mu znowu pobawić się kluczem.
-Tylko niech pan nie dokręca do oporu. To dopiero jak opuszczę samochód z lewarka. Musi stanąć na 4 kołach.
-Ok!
Pierwszą przykręcił jak ta lala i pokazowo.
A przy drugiej chóralnie zakrzyknęliśmy z moim tatą:
-NIE! NIE TA!!
-Nie?
-No nie. na krzyż trzeba. Nie po kolei.
-Dlaczego?
-Bo źle załapią, będą źle trzymać i mogą się wytłuc.
-Aaaa!
Potem poszło już szybciutko!
Zdemolowane koło poszło do bagażnika, sprzęt ratunkowy takoż.
A młodzian?
Stał obok i promieniał.
Ba! Świecił nawet własnym, nieodbitym światłem!
-Pierwszy raz to robiłem! No pierwszy! I udało się! :-DDD
Paszcza mu się śmiała od ucha do ucha!
-Super poszło! - znowu chór tatulowo-córkowy.
Na pożegnanie i w podzięce dostał ode mnie tzw. "kieszonkowe".
-Ale za co??
-Na piwo - tata mrugnął do niego okiem.
-Nie należy mi się...
-Należy! Za pilną naukę - to już ja ;-)

Opona jest do wyrzucenia. Wulkanizator pokazał mi dziursko wielkości... no ja wiem czego? No nie wiem. Duże jest! I powietrze uchodzi z niej z dzikim świstem.
Jako i ze mnie uchodziło przy odkręcaniu śrub.

Podjęłam (KOBIECĄ , nie MĘSKĄ) decyzję: od dziś, letnim wyposażeniem mojego samochodu będzie dziesięciokilogramowy młot! Przynajmniej sama sobie dam radę! W każdej sytuacji!

Stan ogólny nogi : kolana niet, kostki posiniaczone, pięta z masakrowana z mega guzem.
Miał ktoś kiedyś guza na stopie, czy jestem prekursorką? ;-D

niedziela, 4 września 2011

Nałóg i bakcyl, czyli parka z piekła rodem!

Właściwie to nie wiem od czego mam zacząć...
Może od tego, że tekstu dziś minimum. Za to zawalę Was zdjęciami.
Niestety mojego autorstwa :-/

Koraliki...
Małe, duże, okrągłe, szlifowane, cięte itp, itd...
Plastikowe, szklane, drewniane.
Do wyboru do koloru!
Każdemu według potrzeb.
Każdemu według zasług ;-)
Niewinne paciorki zdawałoby się.
Nic bardziej mylnego!
Wciągają w nałóg dziergania i wyplatania niepostrzeżenie i podstępnie!

Jako iż słabą silną wolę posiadam, to i ja się dałam wciągnąć w ten szaleńczy nałóg.

Z powodu permanentnego przetwórstwa warzywnego mam mało czasu na dzierganie, ale te skrawki wolności wykorzystuję na poddanie się pokorne koralikom ;-)

Na początek "obłoczek", czyli peyot.
I kolejny komplecik (czapeczka i berecik ;-).

Nazwany przez Joannę "cytrynką".

Nie bardzo umiejąc focić, a zawodowca mi wywiało z chałupy, miotałam się po ogrodzie i próbowałam pstrykać to tu, to tam.
Teraz to samo tyle że tam ;-D


Najlepiej rzecz jasna prezentują się w zwisie cielesnym, czyli na szyi i na ręce.


Kolejne bransoletki - tym razem "turki"






I jeszcze raz peyot - dla Aniusi na jej zamówienie ;-)

A skoro jesteśmy przy Aniusi...
Moje biedne dziecko złapało bakcyla!
Niespodzianie i znienacka!
Zaczęło się pod sam koniec wakacji.
Niewinnie.
Weszłam w posiadanie książki o biżuterii koralikowej.
Dziecko sobie ją wzięło, przejrzało, zapytało grzecznie czy może poużywać sobie w koralikach matczynych.
Pozwolenie dostało.
Więc usiadła sobie mała myszka-ciszka i...
wydłubała sobie taki oto pierścionek:

A ponieważ strasznie spodobała jej się zabawa koralikami i żyłką powstały kolejne prace:
Dwa breloczki

Wczoraj błąkając się po blogach, wlazłam na blog Dorartthea i zobaczyłam kulkę koralikową.
Niewiele myśląc druknęłam wzór i podsunęłam małej pod nos.
No i co???
No i ona ma!
SE WZIĘŁA ZROBIŁA!
Zawieszka wzbudziła moją żądzę posiadania i nawet nie musiałam się długo uśmiechać "po prośbie" ;-D
Właśnie się kończy robić ;-)
Moja komórka będzie się czuła baaardzo dowartościowana :-))