wtorek, 24 czerwca 2014

Jaka matka, taka natka?

Dziecko moje młodsze. Niby ciche, spokojne, uczuciowe itp...

Wczoraj starsza jej siostra miała obronę pracy licencjackiej.
Data wiadoma była od dawna.
Ania wypytała mnie na okoliczność pisania samej pracy, obrony i zdawania za jednym zamachem egzaminu z całości studiów.
Sprawę przemyślała i stwierdziła, że to absurd z tą pracą i dodatkowym egzaminem.
Skoro Asia już wcześniej, na egzaminach semestralnych udowodniła, że umie, to po kiego diabła jeszcze raz to samo sprawdzać.
No ale z pokorą przyjęła na klatę, że tak jest i  już. I że sis w Dzień Ojca ma Dzień Sądu, co to przez Dzikie Pola idzie... Tym bardziej, że młoda starsza jak to ma w zwyczaju, lekko schizowała. Z naciskiem, że LEKKO!!! Nie to, co przed maturą :-D

Aś, jak należało się spodziewać, zdała śpiewająco (dwie piąteczki!)

Umówiłyśmy się, że w powrotnej drodze z pracy podejmę ją i pojedziemy razem po małolatę.

Młoda młodsza wsiadła do samochodu, rzuciła ogólne "cześć" i tyle...

Asia opowiadała, jak to na egzaminie było, o co i kto ją pytał. Jak odpowiadała, jak się mimo wszystko denerwowała itd.
A Ania nic. Nawet jednym słówkiem nie zapytała jak starszej siostrze poszedł egzamin. No po prostu cisza absolutna!
W końcu ja nie wytrzymałam i zapytałam:
- Ania! Przecież wiesz, że Asia dziś licencjat broniła?
- No wiem.
- To czemu o nic nie pytasz?!
- Bo jak słucham tej rozmowy, to wnioskuję, że zupełnie dobrze jej poszło, to co mam pytać?
Wymiękłam...
- No wypadałoby choćby wykazac się cieniem zainteresowania...
- Aha. No dobra. Asia! Jak ci poszło?!
Aś miała zaciśnięte szczęki i zdołała tylko wydusić:
- Dobszszsz. Zzzziiiękuję!
- No przecież wiedziałam! - rzekła młoda zblazowanym tonem znudzonej starej ciotki.
- A o stopnie Asi nie zapytasz? Przecież tam się oceny dostaje takie same jak w szkole.
- Asiu! A jakie stopnie dostałaś?
- Dwie piątki.
- Fajnie.
- I tylko tyle??? - wykrzyknęłam wzburzona - dwie piątki na obronie i lakoniczne 'fajnie'???
- No ale mnie to nie dziwi. Przecież NAUCZONA była, to co innego mogła dostać?

Fakt. Zimna logika mojej małej córeczki powaliła mnie swoją sensownością na glebę.
- Widzisz Chuda - pokiwałam smętnie głową  czas jakiś później- Ania to jedyna osoba, która tak absolutnie i bezapelacyjnie w ciebie wierzy. Bez zająknięcia, bez tekstu 'weź daj znać, jak ci poszło'. Ona po prostu WIE, że nie może być inaczej. Idziesz, zdajesz i masz bdb. Przecież to takie oczywiste!

Dziś.
Zanim przejdę do meritum, maleńkie wprowadzenie.
Klasa, do której chodzi(ła) moja Ania miała wyjatkowego pecha w kwestii polonistów.
W czwartej klasie mieli panią, która robiła z nimi NIC! Lektury może ze dwie przerobili, w sposób czysto teoretyczny i bez głębszego omówienia, gramatyka leżała i kwiczała, wypracowania i inne formy wypowiedzi pisemnej dziewiczo nietknięte...

W klasie piątej nastał pan polonista.
Biedak miał ciężką orkę na ugorze. Ponad dwadzieścia łebków nieskalanych od roku jakimkolwiek obowiązkiem piśmiennym.
Był szalenie wymagający, ale jednocześnie dawał z siebie ponad maksimum. Przerobił z nimi w ciagu jednego roku szkolnego materiał klasy czwartej i piątej. Zadawał sporo, ale bez przesady. Wtłoczył w łepetyny masę wiedzy, masę energii i pasji.
 Dzieciaki go uwielbiały.
Wszystkie, bez wyjątku. I te dobre i te słabiutkie.
Wszystko, co się ruszało CZYTAŁO ponad program. Pokochali język polski i CZYTANIE!

Klasa szósta.
Szok! Pana nie ma! Odszedł. Jakoś mu się nie dziwię  - wygrał konkurs na dyrektora jednej z wypasionych szkół społecznych...
Przyszła pani jaśnie hrabina zdetronizowana z gównazjum/liceum.
Oj nie było fajnie! Obrażała dzieci od pierwszego dnia.
Potrafiła powiedzieć słabszemu uczniowi: "z tą swoją pożal się Boże inteligencją, to ty się nawet do kopania rowów nie nadajesz".
Do uczniów siedzących w ostatnich ławkach: "wy to lamusy jesteście!"
Pięknie, prawda?
Eufemistycznie stwierdzę, że dzieci raczej za nią nie przepadały...

Tak więc wracam do dnia dzisiejszego.
Ponieważ jutro i pojutrze pracuję do późnego popołudnia, musiałam dziś zamówić kwiatki na zakończenie roku szkolnego. Bez szaleństw: dla trzech pań, koszyczki z fiołkami afrykańskimi.
Jeden koszyczek dla wychowawczyni i dwa dla pań od przyrody, za pomoc w przygotowaniu do olimpiady.
Obawiałam się, że jak dotrę do kwiaciarni w czwartek, to będę mogła jedynie zmienić wodę w wazonach, bo o jakimkolwiek wyborze nie będzie mowy.

Tak więc zamówienie złożyłam, o czym doniosłam Ani.
- Trzy koszyczki zamówione. Będą takie same, bo przed końcem roku szkolnego kwiatki zdrożały i nie ma co szaleć.
- Spoko!
- Zamówiłam trzy koszyczki, tak jak ustaliłyśmy, ok?
- Ok.
- A może chcesz jeszcze komuś dać?
- Nieeee. Raczej nie mam komu.
- A pani od polskiego na ten przykład? - Zapytałam ze złośliwością w głosie.
- A wiesz co? Chętnie! - I tu złośliwy chichocik.
- No? Jakieś szczegóły? - Zachęciłam długowłosą.
- Wiesz co? Dałabym jej kwiatki z takim tekstem: w podziękowaniu za codzienne show, które dawała nam pani parkując swoim samochodem!

Ha! Jaka matka, taka natka! Nie pojechałaby jej zniesmaczeniem i wyrzutami, tylko strzeliłaby w inny czuły punkt!
Moja krew! :-D

No dobra, ale czy  mam być dumna, czy się bać?

piątek, 20 czerwca 2014

Motocykle są wszędzie...

W sumie nie wiem, jak zacząć...
Troszeczkę się otrząsnęłam, ale jeszcze sporo wody w królowej polskich rzek upłynie, zanim wrócę na swoje tory.
Zacznę może z grubej rury: pierdyknęłam swoją błękitną strzałą z silnikiem o zabójczej mocy 1,2 motocyklistę na ścigaczu.
W środę rzecz się zdarzyła.
Wracałam z pracy do domu mając w perspektywie cztery wolne dni.
Nie spieszyłam się, bo mam tylko pięć kilosów na zad. Z bocznej drogi muszę skręcić w lewo w główną.
Stanęłam i czekałam aż kawalkada z lewa i z prawa da mi się wbić na mój pas.
I się doczekałam.
Z prawej puściutko.
Z lewej tylko Iveco,  z kierunkowskazem włączonym do prawoskrętu. Za nim pusto.
Ponieważ nie ufam kierunkowskazom poczekałam, aż dostawczak FAKTYCZNIE wbije się w ulicę, z której ja wyjeżdżałam.
Kiedy był już ewidentnie na skręcie, ruszyłam do przodu. Znaczy w lewo.
Kiedy byłam już pośrodku jezdni, zza Iveco wyjechał motocykl.
Nie widziałam go wcześniej. Nie miałam szans, bo nie trzymał się prawego skraju jezdni, tylko musiał jechać środkiem. Iveco mi go skutecznie zasłoniło.
Co się stało?
Puknęłam motor w kant tylnego koła. Zakładając, że koło ma kant. Huk, jakby moje jeździdło rozpadło się na czynniki pierwsze.
Prędkość była żadna. Ani moja, ani motocyklisty.
Ale efekt zabójczy: motor padł jak jechał, a kierujący spadł i kawalątek przejechał po asfalcie własnym ciałem. Był ubrany lajtowo: dżinsiki i krótki rękawek.
Efekt? Staty łokieć.
Tak jak jechałam, tak zjechałam na drugą stronę jezdni.
Wysiadałam z samochodu i zdziwiłam się, że akurat w tym idiotycznym miejscu mam tylu świadków.
Widzieli, jak ja wyjeżdżam i co robi motocyklista.
Nieważne!
Człowiek został poszkodowany. Zgodnie z kodeksem - z mojej winy. Ze jego też.

Bo nie wyprzedza się  na podwójnej przed skrzyżowaniem.

Pozbieraliśmy zszokowanego gościa do kupy, odciągnęliśmy go na bok, w cień. Biedak cały czas powtarzał: "To moja wina! To moja wina!"
No cóż... Ja też święta w tym wypadku też nie byłam...
Od razu zadzwoniłam na 112.
Pogotowie przyjęło zgłoszenie i przełączyło mnie do policji. A tam padło idiotyczne co najmniej pytanie:
- Czy pani jest sprawcą?
Nie wiem, skąd mi się w tym szoku i stresie wzięła odpowiedź:
- Jestem uczestnikiem zdarzenia.
Przecież nie jestem od ferowania wyroków! Ani na siebie, ani na innych. Do tego są powołane inne służby.
Motocyklista siedząc na glebie cały czas powtarzał, że to jego wina, jego bardzo wielka wina.
Z uszkodzeń ciała miał stary łokieć. Krew pojawiła się po jakiś piętnastu minutach, kiedy to przyjechało pogotowie.
Sanitariusz za pomocą przetarcia wacikiem, zatamował "krwotok" i tyle. Gościa na wszelki wypadek zapakowali do karetki, zmierzyli ciśnienie, założyli kołnierz na kark i powieźli po  40 minutach bezcelowego czekania na policję do szpitala.
Policja przyjechała po kilkunastu minutach od odjazdu karetki.
Policjant przesłuchał mnie oraz świadków i orzekł, że winnych jest dwóch uczestników: ja i motocyklista.
Ja, bo włączając się do ruchu nie upewniłam się, że mogę się włączyć, a motocyklista, bo wyprzedzał na podwójnej ciągłej.
A tak w ogóle to motocykliści to zaraza i zmora. Walczą z nimi, ale ciężko, bo to bezkarna hołota.
Ale...
Jeżeli ten jednośladowiec ma złamany choćby jeden paliczek od małego palca dowolnej kończyny, to to już nie będzie zdarzenie, tylko wypadek drogowy. I to ja będę ponosić całkowitą odpowiedzialność.
Słabo?
No jakby...
Zabrali mi dokumenty i pojechali w cholerę do szpitala. Sprawdzić, co z jednośladowcem.
I czekałam na nich godzinę.
Ot tak.
Na skraju jezdni.
Sama, z własnymi myślami. Starałam się wyprzeć z rozumu takie tam różne typu: "a jakbym nie została w pracy dłużej, tylko wyszła zgodnie z grafikiem, gdybym nie gadała z koleżanką przy samochodzie, gdybym, gdybym, gdybym..."
Sranie w banię! Jak coś mi się miało stać, to i tak by się stało!
Policja wróciła po ponad godzinie.
- Nic mu nie jest. Że się tak wyrażę OKIEĆ ma przytarty. Zaraz do domu jedzie. Jak mnie zobaczył, to zaczął wołać: to moja wina, moja wina! Tak więc obydwoje dostajecie mandaty. Na pocieszenie powiem pani, że on wyższy, bo tej podwójnej ciągłej to ja mu nie daruję.
Faaajjjnieee.
Tylko co mi z tego?
Jak wygląda przód jedenastoletniej Skody po starciu z orurowanym, nowiutkim ścigaczem marki BMW?
Słabo...






Nie wybielam się, nie szukam współczucia i zrozumienia.
Winę ponoszę zarówno ja, jak i motocyklista na potężnym BMW.
Wpis na blogu powstał jako ostrzeżenie namacalne dla wszystkich: motocykle są wszędzie. Nawet (i zwłaszcza!) jak ich nie widać i nie słychać.

A coś zabawnego i ku pokrzepieniu serc?
Ależ było! Jakby inaczej!
Z rurki przelewowej motocykla zaczęło kapać paliwo.
Na stanowcze żądanie mojego świadka i moje, pogotowie zawiadomiło oddział ratunkowy, że  nie jest fajnie i może być wielkie BUM! I może by się tak policja łaskawie zdecydowała i szybciej przyjechała, bo przecież nie możemy ruszyć jednośladu przed ich przyjazdem.
No to 112 przysłało... Strażacki wóz bojowy!
Wyskoczyło z niego sześciu, może siedmiu jurnych młodzieńców w pełnym rynsztunki bojowym. Piorunem rozciągnęli węże, przeskoczyli rączo i zgrabnie przez leżący na poboczu motor i na moich i świadka zszokowanych oczach, pognali do mojej skody!
- Akumulator odłącz! - Krzyknął dowódca do jednego z nich.
- NIEEEEEE!!!! - Otrząsnęłam się ze stuporu, w którym trwałam. - A jak ja potem do domu pojadę?!
- Przecież paliwo cieknie!- Strażacy nie dawali za wygraną.
- Ale nie z mojego samochodu.
- Nieeee? A z czego? - Rozczarowani byli wyraźnie.
- Z motoru.
- Już nie cieknie - powiedział mój świadek. - Zatkałem...
- Ooooo... - Ekipa w czerwonego wozu była bardzo zawiedziona.
Ale nie dowierzali do końca i węże położyli pomiędzy samochodem a motorem.
Zaś rzeczony motor obstawili czterema różnymi gaśnicami. Ot tak - na wypadek, gdyby jednak coś zapłonęło ;-)
Do domu dotarłam po ponad trzech godzinach od wyjścia z pracy.
Jakoś nie tak planowałam sobie ten długi weekend...

piątek, 6 czerwca 2014

Jak kupować baleriny - poradnik desperata.

Jak zwyczajowo kupuje się obuwie? Na przykład tytułowe baleriny?
Tak hop siup i już?
Ależ skąd!
Trzeba przymierzyć dziesiątki par w różnych kolorach (chociaż wiadomo, że mają być na ten przykład jedynie słuszne, czyli czarne). Trzeba sprawdzić czy w innym sklepie/stoisku akurat na ten przykład nie ma ładniejszych. A może fason (wprawdzie identyczny) będzie jakiś taki bardziej odpowiadający? A jak już człek wie, co chce to i tak mu ta pewność będzie ewaluować wraz z kolejną parą przymierzonego obuwia.
Ile to zwyczajowo trwa?
No tak lekko szacując, cirka ebałt 3 do 4 godzin. Norma kompletnie nie szokująca i zwyczajowo przyjęta.
Zawsze?
No nie! Od każdej reguły są wszak wyjątki.
Takim wyjątkowym podejściem do zakupu balerin, wykazała się wczoraj moja osobista Chuda, czyli córka starsza.

Dziecię me starsze wyfikowało się wczoraj tipes-topes: włos rozwiany uładzony, wygodne w eksploatacji dżinsy plus tiszert, zastąpione elegancką spódnicą i takąż bluzką. Na zgrabne i szczupłe stopy - baleriny.
No normalnie top model!
Tjaaa...
Elegancja skończyła się jakiś kilometr od domu, czyli na przystanku autobusowym, kiedy to dziecina stwierdziła, że baleriny się rozpadły i jedna z zelówek żyje sobie własnym, nieposkromionym życiem. To znaczy kłapie  luzem i bytem niezależnym od górnej części obuwia.
Dziecko me stare też  zwiędło  jako ta balerina...
Jechało autobusem i smętnie łypało przez okno, mając nadzieję, że w naszej rodzinnej wiosce jest jakiś cudem zabłąkany sklep z obuwiem.
No i był! Zwykła buda, ale z jakimż cudownym napisem: OBUWIE DAMSKIE, MĘSKIE I DZIECIĘCE.
Chuda wyskoczyła z autobusu, przegalopowała na drugą stronę jezdni i widząc znudzonego pana na ławeczce przed sklepem zakrzyknęła:
- Pan z tego sklepu?
- Tak.
- BALERINY! JAKIEKOLWIEK! CZARNE! 37! MA PAN???- I wpadła do sklepu nie czekając na właściciela.
- Mam.
- SZYBKO! POCIĄG ZARAZ MAM! I ROZMOWĘ O PRACĘ!
- JUŻ DAJĘ! -  Pan się ogarnął i rzucił Chudej co chciała.
- ILE ONE?
- 35 zł.
- DZIĘKI!
 Chuda w czasie płacenia wrzuciła baleriny na nogi i pocwałowała do ciaponga.
Ile to trwało? Trzy godziny. Jakoś nie ;)
Może dwie minuty...
Można?
MOŻNA! Tylko trzeba stać pod ścianą i mieć stryczek na szyi w postaci rozpirzgniętego obuwia :D

Żałuję strasznie jednego...
Tego, że nie widziałam, jak Aś cwałował przez pół naszej woski do ciaponga ze starymi balerinami w ręku, bo najbiższy kosz był dopiero na peronie.
To był niewątpliwie niezapomniany widok: ekstra wyszykowana laska,  niezdecydowana co włożyć na nogi: czarne baleriny, czy też może... czarne baleriny.